W dniu ogłoszenia stanu wojennego u swojej podwórkowej koleżanki poznałem swoją przyszłą żonę – pochodzącą z warszawskiej Ochoty, starszą o siedemnaście dni niewiastę o trzech imionach – Katarzyna Joanna Viktoria. Urzekły mnie jej wielkie czarne oczy, poczucie humoru i papierosy z PEWEX-u, które wówczas paliła…
Ja, wówczas siedemnastoletni jegomość nosiłem się dosyć elegancko. Dziadek Mieczysław zwykł mi często powtarzać, że prawdziwy mężczyzna musi być zawsze elegancki, czysty i pachnący. Według jego standardów obowiązkowym strojem był trzyczęściowy garnitur, elegancka koniecznie biała koszula i stosowny krawat. Za radą dziadka, jako elegancki młodzieniec miałem kilka takich garniturów. W jednym z nich pewnego dnia odwiedzałem swoją koleżankę z podwórka – Elę. Gdy stanąłem w progu jej pokoju zauważyłem wielkie czarne oczy dziewczyny, którą wtedy ujrzałem po raz pierwszy – właśnie gościła u Elki z wizytą… Stało się tak, jak w romantycznych telenowelach – zakochałem się od pierwszego wejrzenia i to ponoć z wzajemnością. Swoją przyszłą żonę urzekłem ponoć nienagannym garniturem i aromatem wody kolońskiej, którą używałem… Kasia była wówczas uczennicą Liceum Ekonomicznego, a ja pracującym jegomościem, który udawał, że się jednocześnie uczy… Kilka dni po poznaniu razem wybraliśmy się na osiemnaste urodziny mojego przyjaciela Zbyszka. Niestety on też smolił cholewki do tego samego obiektu adoracji co ja – dostał jednak kosza… Od 18 XII 1981 roku byliśmy już oficjalnie parą, w zasadzie nierozłączną. W Sylwestra owego roku poznałem całe grono jej znajomych z Ochoty, którzy od tamtego dnia stali się również moimi znajomymi na długie lata. W tamtych czasach na Filtrowej funkcjonowała mała kawiarenka o nazwie Halinka. Bywali tam wszyscy nasi wspólni już znajomi – w zasadzie tylko oni, ponieważ nikt inny nie miał tam szansy odnaleźć wolnego stolika. Były to czasy, w których zamawiało się jedną colę i pięć szklanek i godzinami grało w serwetkę – taką grę z szklanką, bibułą, drobną monetą i papierosem. Serwetkę rozłożoną na szklance należało tak przypalać żarem papierosa, aby moneta nie wpadła do środka. Jak ktoś miał pecha i moneta wpadła do szklanki musiał się wykupić – z reguły postawić kolejną colę, herbatę, a nieraz i ciastko się zdarzało. Przychodziła tam głównie młodzież z Ochoty, choć z czasem zaczęli tam bywać również nastolatkowie z innych dzielnic – tacy, jak ja… Tam właśnie zawiązywały się młodzieńcze miłostki, które w wielu przypadkach przerodziły się w późniejsze małżeństwa. Po kilku colach lub herbatkach chodziliśmy całą zgrają na stadion Skry lub do pobliskiego parku. Grzeszyliśmy jedynie paleniem papierosów – chyba każdy wtedy palił. Alkoholu jakoś wtedy do szczęścia nie potrzebowaliśmy – może czasami jakieś piwo na spółkę w kilka osób. Późnym wieczorem odprowadzałem Kasię do domu na Sękocińską – czasami pozostawałem na kolację. Z tego okresu pamiętam przepyszną sałatkę warzywną, jaką robiła mama Kasi. Bardzo późnym wieczorem docierałem na pętlę tramwajową na Placu Narutowicza – tam stawał tramwaj linii 32, którym mogłem dojechać w pobliże swojego domu. Po jakimś czasie poznałem pewnego motorniczego, który ruszał z pętli w ostatni kurs – zawsze na mnie czekał z odjazdem. Z tym faktem z mojego życia związana jest pewna historia, ale opowiem ją na innej stronie. Dla podsycenia emocji dodam tylko, że były to czasy stanu wojennego i godziny milicyjnej…
Tak upłynął pierwszy rok naszej znajomości – w międzyczasie oboje staliśmy się już pełnoletni. W lato jeździliśmy na działkę rekreacyjną moich rodziców – do małej wioski położonej nad brzegiem Narwi niedaleko Serocka. Nasze relacje mocno się już zacieśniły i we dwoje byliśmy już pewni, że dalsze życie chcemy spędzić razem. Przychylni naszemu związkowi byli moi rodzice i mama Kasi (tata zmarł, jak była dzieckiem). Nawet mój dziadek Mieczysław, któremu ciężko było dogodzić darzył Kasię wielką sympatią. Dosyć często – mówiąc niby o garniturze – mawiał, że mężczyzna dobiera sobie garnitur tylko na miarę. W tym przypadku miał na myśli nie strój, ale kobietę, z którą zamierza spędzić życie. Kasia była zapewne jego zdaniem właśnie taka na miarę… W 1983 roku poszedłem do wojska – wtedy wydawało się, że będzie to okres długiej rozłąki i próby dla naszego związku. Powróciłem jednak szybko do Warszawy, a rozłąka trwała ledwie dwa miesiące. W tym czasie zmarł mój ukochany dziadek, a ja stałem się posiadaczem całkiem sporego pokoju w mieszkaniu rodziców na Nowolipkach. Chyba wtedy postanowiliśmy wspólnie zamieszkać – rodzice zgodzili się bez większych problemów. Służyłem wówczas w wojsku, ale w domu bywałem bardzo często.
W czasie naszego narzeczeństwa nie obyło się bez różnych dziwnych wydarzeń, które postaram się szczegółowo opisać w dziale Historie rodzinne. W tym miejscu wspomnę o nich jedynie hasłowo i dodam, że wszystkie będą miały związek z moją wówczas narzeczoną – ucieczka na OHP, wywiadówka w klasie maturalnej, studniówka w Liceum Ekonomicznym…
Nasz Dzień Zakochanych - 14 II 1985 rok...
Nasz ślub planowaliśmy na lato 1985 roku. Kasia w tym czasie ukończyła Liceum Ekonomiczne i uzyskała dyplom technika ekonomisty. Pod koniec 1984 roku zaszła w ciąże, co przy wspólnym życiu nie było to raczej niespodzianką. Ślub trzeba było odrobinę przyspieszyć. Był jednak pewien problem ponieważ w myśl wówczas obowiązującego prawa mężczyzna mógł się żenić dopiero po ukończeniu 21-lat – wcześniej tylko sądownie, za zgodą rodziców. Kasia chciała też ślub kościelny, a ciąża powoli stawała się widoczna. Z opowieści znajomych, którzy już się pobrali słyszeliśmy wręcz dantejskie opowieści o problemach kościelnych, naukach przedmałżeńskich i tym podobnych historiach. Moja narzeczona posiadała bierzmowanie, z którego wyniosła imię przez „V” pisane i nawet maturę z religii, a ja edukację religijną zakończyłem jeszcze za czasów swojego pobytu u dziadków w Falenicy. Trafiliśmy jednak na wspaniałego ks. Wojciecha Czarnowski – pierwszego proboszcza parafii pod wezwaniem Miłosierdzia Bożego na Żytniej 8/9 (późniejsza parafia Miłosierdzia Bożego i św. Faustyny), który z wielkim zrozumieniem wysłuchał naszych szczerych wyznań i pomógł we wszystkim. W dniu 14 II 1985 roku – wówczas był to tłusty czwartek, odbył się nasz ślub cywilny i kościelny. W ceremonii tej – jeszcze w łonie matki, uczestniczył nasz prawie pięciomiesięczny, jeszcze nienarodzony syn…
Ksiądz Wojciech stanął na wysokości zadania. Zorganizował nasz ślub w niezwykle kameralnej kapliczce Matki Bożej Częstochowskiej należącej do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, w dawnym pałacyku Bogusławskiego na rogu Żelaznej 97 i Żytniej 2 - w miejscu, które raczej nie było udostępniane dio innych potrzeb, niż potrzeby duchowe sióstr franciszkanek...
Ślub nietuzinkowy, takiż sam jak i udzielający go kapłan. Od znajomych słyszeliśmy, że księża udzielający ślubów mają stosowny cennik niemalże na wszystko. Jak w kościele mają być kwiaty to tyle, to a tyle… jak mają się świece palić to kolejne parę złotych, jak organista ma zagrać, to kolejne niemało złotych, a jak ktoś ma coś zaśpiewać, to już z workiem pieniędzy trzeba zawitać w zakrystii… Ksiądz Wojciech o nic nas nie pytał i żadnych cen nie powiedział – bo u niego mowy o pieniądzach nigdy nie było. Miał do nas tylko jedną prośbę – że w przypadku robienia zdjęć chciałby, żeby fotograf jak najrzadziej używał lampy błyskowej i żeby nie kręcił się za jego plecami, bo to go rozprasza… Zamiast szybkiej ceremonii z gotowymi formułkami z pisma świętego mieliśmy mszę z prawdziwego zdarzenia. Ksiądz Wojciech nie czytał liturgii, tylko wygłaszał ją z głębi serca. Mówił o miłości, jak się między nami narodziła, o Bogu i jego miejscu w życiu młodych ludzi, o nas samych… Na ołtarzu paliły się wielkie gromnice wydzielające z siebie jakąś tajemną woń, przeplecione z zapachem świeżych kwiatów, których było co nie miara. W bardziej wzniosłych momentach tej uroczystości przygrywały organy i skrzypce, a siostry Miłosierdzia Bożego śpiewały niewielkim chórem rwącą za serce melodię Schuberta – Ave Maria. Było wszystko, nawet to, o czym nie marzyliśmy… Gdy ślub się już zakończył chciałem podziękować mu za przecudny ślub i odwdzięczyć się finansowym datkiem. Ks. Wojciech jednak tajemniczo się oddalił. Nie wiedząc co robić złożyłem datek w skarbonie znajdującej się przy wejściu do kaplicy. Był to znaczny datek, zapewne dwukrotnie wyższy niż te zwyczajowo dawane. Pochodził on jednak z potrzeby serca, a nie cennika. Kilka dni po ślubie uświadomiłem sobie, że pieniądze te nie trafią do parafii, tylko wspomogą właścicielki kaplicy – siostry franciszkanki. Poszedłem do ks. Wojciecha wyposażony w kopertę z taką samą kwotą, jaką pozostawiłem w skarbonie. Gdy wysłuchał moich opowieści o nietrafionych podziękowaniach zapytał tylko: a ślub się podobał? Jak tak, to idź synu z Bogiem, bądź dobrym mężem i przyszłym ojcem…
O śp. księdzu Wojciechu wspomnę jeszcze w Historiach rodzinnych, ponieważ był to człowiek wart zapamiętania…
Nasz ślub cywilny odbył się o godzinie 13:30 w Urzędzie Stanu Cywilnego dla Warszawa-Wola przy ówczesnej Al. Świerczewskiego 90 (dzisiaj Al. Solidarności).
Wesele odbyło się w mieszkaniu rodziców na Nowolipkach – tam też, prawie dziesięć lat wcześniej odbyło się wesele mojej siostry. Wypadałoby zamieścić chociaż jedno zdjęcie z wesela, ale takowego – nawet jednego nie posiadam. Fotografem na weselu, którego zadaniem było uwiecznienie tego dnia był mój szwagier Krzysztof Hunter – z zamiłowania fotograf amator, a z zawodu inżynier elektronik. Zdjęć zrobił kilka klisz, ale nie wywołał ich do dzisiaj i już chyba nie wywoła…
Niecałe pięć miesięcy później urodził się nasz jedyny syn – Tymoteusz Mieczysław. O nim – jako o kontynuatorze prawie pięciuset lat historii rodu Cypla opowiem w kolejnym rozdziale. Dzisiaj (2021 rok) jest już dorosłym człowiekiem, który wreszcie sam postanowił założyć własną rodzinę… Czy doczekam kolejnego potomka rodu Cypla z linii warszawskiej, wywodzącej się z linii grodzieńskiej, a wcześniej zapolskiej, która z kolei powstała z linii kotrzańskiej w powiecie grodzieńskim województwa trockiego Rzeczypospolitej Obojga Narodów pod koniec XVI wieku?
Z dosyć niecodziennym, jak na tamte czasy pierwszym imieniem mojego syna, wiąże się dosyć zabawna historia, ale o tym opowiem na kolejnych stronach…
Powróćmy jednak do mojego małżeństwa… Od 14 II 1985 roku w zeszłym 2020 roku upłynęło 35-lat – obchodziliśmy więc koralowe gody. W grudniu 2021 roku będziemy obchodzić czterdziestolecie naszej znajomości. Po takim czasie można chyba pokusić się o pewne refleksje nad wspólnie przeżytym czasem. Bywało różnie – chyba tak, jak w większości małżeństw. Przeżyliśmy wiele wspaniałych chwil, wiele wartych zapamiętania i wiele tych, które wolelibyśmy zapomnieć. Były wzloty i upadki, czasami bardzo bolesne… Pomimo, że astrologicznie nie powinniśmy raczej zawierać związków rodzinnych – dwa barany, jesteśmy zgodnym małżeństwem. Każde z nas ma własny punkt widzenia na różne życiowe sprawy, ale zawsze dochodzimy do jakiegoś konsensusu. Rzadko kiedy narzucamy sobie wzajemnie własną wolę. Gdyby zapytano mnie kto rządzi w naszym domu nie wiedziałbym co odpowiedzieć. Tak naprawdę rządzimy we dwoje, chociaż żona twierdzi, że to ja, a ja twierdzę, że to ona… Nie krytykujemy podejmowanych przez siebie decyzji, chociaż nieraz podejmujemy złe. Staramy się być konsekwentni w tym co robimy – jak jedno z nas podejmie jakąś decyzję, to drugie będzie wspierać, a nie krytykować. Dajemy sobie też dużo wolności i własnej przestrzeni życiowej – chociaż muszę przyznać, że ja mam jednego i drugiego znacznie więcej. Nie wymuszałem tego – tak się po prostu stało. Moja żona pomimo, że to ja taki powinienem być z racji wykonywanej profesji, jest bardziej zdyscyplinowana i sumienna. Ma bardzo duże poczucie obowiązku, jaki musi spełniać wobec domu i rodziny. Jest przy tym osobą bardzo wyrozumiałą i wiele mi wybacza… Po tylu wspólnie przeżytych latach mogę przyznać, że jest bardzo dobrą żoną. A czy ja byłem i jestem dobrym mężem?
Pierwsze lata naszego małżeństwa miały miejsce w czasach, w których rozpocząłem zawodową służbę wojskową. W domu byłem niedzielnym gościem, a większość domowych spraw spoczywała na głowie mojej żony, która przecież też zawodowo pracowała. Mimo to nie skarżyła się – wyszła za żołnierza i wiedziała z czym to się wiąże. W tamtych czasach służba wojskowa wyglądała nieco inaczej niż współcześnie. Ówczesny Minister Obrony Narodowej zwykł mawiać – żołnierzem jest się całą dobę, a w wojsku się służy, a nie pracuje… Tak właśnie było w moim przypadku – służyłem. Czasami nie było mnie kilkanaście godzin, czasami kilka dni, a czasami kilka tygodni. Gdy wychodziłem do jednostki mój roczny zaledwie syn jeszcze spał, a jak wracałem to już spał. Gdy zdarzało się, że mnie widział, to z reguły płakał, ponieważ nie był pewien kim jestem…
Mieszkaliśmy z moimi rodzicami na Nowolipkach i jakiś czas na Sękocińskiej, razem z mamą Kasi i jej starszym bratem Maćkiem. Młodzi ludzie nie powinni jednak mieszkać ze swoimi rodzicami, choćby ci zasługiwali nawet na miano aniołów. Moi rodzice aniołami jednak nie byli, podobnie jak brat mojej żony. Czasami nie chciało mi się wracać do tych naszych pseudo domów. Gdy urodził się Tymek moja matka chciała narzucić swojej synowej, jak powinna dbać i wychowywać dziecko. Dochodziło do różnego rodzaju scysji, w które przeważnie wtrącał się mój ojciec będący wiecznym obrońcą mojej matki, bez względu na to czy miała rację, czy też jej nie miała. Mojej żony nie miał kto bronić, bo mnie wiecznie nie było. Gdy wieczorem wracałem do domu widziałem zapłakaną Kasię, mamę i wściekłego ojca, który rozpoczynał swoje wywody, które delikatnie rzecz ujmując wyprowadzały mnie z równowagi. Z reguły słyszałem dwie wersje wydarzeń – matki i żony. Były to wersje diametralnie różne, a ja musiałem wybrać za którą wersją się opowiadam. Nie oznacza to, że któraś z nich kłamała – po prostu inaczej widziały zaistniałe wydarzenia. Moja matka uważała, że tylko daje dobre rady, a moja żona uważała, że jest to atak w jej kierunku, którego celem jest wykazanie, że jest złą matką, która źle gotuje, karmi, pierze, opiekuje się, etc. etc. Gdy opowiedziałem się za żoną obrażała się matka i ojciec. Gdy niekiedy przyznałem rację matce, to obrażała się żona… Powodem licznych spięć był nie tylko nasz syn, ale także ja. Rodzice to co mieli do mnie przekazywali mojej żonie, bo mnie nigdy nie było lub zwyczajnie nie chciałem słuchać tego, co mieli do powiedzenia. W rezultacie cyklicznych spięć z moimi rodzicami wyprowadziliśmy się na Ochotę. O teściowej mogę z ręką na sercu powiedzieć, że była świętą kobietą – zupełnie bezkonfliktową i w niczym nie przypominającą tych złych teściowych z dowcipów. Problemem był natomiast szwagier Maciek. Pomimo, że znał mnie kilka ładnych lat, stosunek do mnie zmienił w chwili, gdy rozpocząłem zawodową służbę wojskową. Zamiast widzieć we mnie szwagra, widział jedynie trepa z białym otokiem na czapce i emblematami WSW. Widać za czasów służby zasadniczej miał wile przygód z żandarmami z tej formacji. Bardzo często dochodziło między nami do utarczek, które nieraz nie kończyły się tylko na słowach wypowiedzianych w złości. Dużym problemem były też moje późne powroty, które często szwagra budziły i również kwestie jedzenia… Często zdarzało się, że otwierając wspólną lodówkę nie wiedziałem, co jest czyje. Zjadałem to, co akurat wpadło mi w rękę – niestety nie zawsze było to moje i Kasi jedzenie. Ten pozornie błahy powód stawał się przyczyną licznych spięć. Po latach polubiliśmy się z Maćkiem, ale to nastąpiło dopiero wtedy, kiedy przestaliśmy razem mieszkać. Tylko Tymek nigdy nie stawał się powodem do awantury – Maciek go uwielbiał i pozwalał mu w zasadzie na wszystko. W tamtych czasach moja żona była zdana sama na siebie. Większość codziennych problemów spoczywała na jej barkach – we mnie nie miała większego oparcia…
O własnym samodzielnym mieszkaniu wówczas mogliśmy jedynie marzyć. Służba wojskowa dawała jednak pewną nadzieję – po zakończeniu dwuletniego okresu próbnego, o ile zakończę go z wynikiem pozytywnym, miałem dostać własną służbową kwaterę. Tak też się stało, ale dopiero po trzech latach służby – zamieszkaliśmy na Ochocie przy ul. Grójeckiej 68. Mieszkanie niewielkie (pokój z kuchnią), ale bardzo ustawne i w miarę wygodne. Utrapieniem było jedynie szóste piętro z wiecznie niedziałającą windą i wieczny hałas z ulicy Grójeckiej. Do tego jednak z czasem się przyzwyczailiśmy. Mieszkaliśmy tam do 1993 roku – wówczas na Nowolipkach (klatkę od moich rodziców) upatrzyłem wojskowy pustostan. Były to dwa pokoje z kuchnią na wysokim parterze budynku. Mieszkanie wymagało gruntownego remontu, ale i tak perspektywa zamieszkania w większym metrażu była wystarczająco kusząca. Wojskowa Agencja Mieszkaniowa nie robiła żadnych problemów – dostaliśmy przydział, klucze i przystąpiliśmy do remontu. Przerobiliśmy prawie wszystko w tym mieszkaniu. Zlikwidowaliśmy niektóre ściany tworząc dosyć ciekawy i widny salon z aneksem kuchennym i niewielką spiżarnią. Powiększyliśmy łazienkę, a największy pokój podzieliliśmy na dwie części. W jednej była nasza sypialnia i garderoba, a w drugiej całkiem spory pokój Tymka. Był już prawie nastolatkiem – no może odrobinę przesadziłem, miał wówczas zaledwie osiem lat. W mojej służbie wojskowej nastąpiła już znacząca stabilizacja. Pracowałem, a nie służyłem… Do domu wracałem każdego dnia o normalnej porze, no chyba że trafiła się służba, którą każdy żołnierz mojego pułku pełnić musiał. Z rodzicami stosunki też się unormowały, chociaż znaczący problem stanowiła dziewczyna z Domu Dziecka, którą wzięli na wychowanie po tragicznej śmierci mojego siostrzeńca Tadzia. Nie licząc tej tragedii rodzinnej ogólnie był to dobry okres w naszym życiu. Większe mieszkanie, bardzo dobre warunki finansowe, więcej wolnego czasu – same plusy. Wówczas prowadziliśmy ożywione życie towarzyskie pełne różnego rodzaju wypadów i imprez. Mieliśmy gdzie i nikomu nie przeszkadzaliśmy – nasze mieszkanie stało się miejscem spotkań licznego grona naszych znajomych. Często też wybieraliśmy się w odwiedziny do nich. Był czas na kino, teatr i letnie wyprawy gdzieś w Polskę. Zagraniczne wojaże nie wchodziły w rachubę ze względu na specyfikę mojej służby. Bez odpowiedniej zgody nie miałem prawa opuszczać granic Polski. Nie tęskniliśmy jednak za takimi podróżami. Jastrzębia Góra, Karwia, Władysławowo, albo Dolina Roztoki, Bieszczady, czy też Zakopane wystarczyły nam w zupełności…
Nowe komentarze
Witam, u mnie podobnie, tj babcia Marianna Chodkiewicz ( ur 1905 r.), była jedyną córka Onufrego Chodkiewicza - mieszkała w Trokach na Litwie :) I niewiele wiecej wiem.. niestety
Dzień dobry, moja mama posiadała nazwisko panieńskie Chodkiewicz. Moja rodzina po wojnie została ewakuowana do Polski z Białorusi. Posiadam kilka starych dokumentów, których nie do końca rozumiem.
Witam Pana, w 2015r. opublikowal Pan tekst nt. Ludwika Jozefa Adama Korwim Krasinskiego z Krasnego. Jego dziadkiem? byl wlasciciel Klic i Modly hr. Jozef Krasinski. Czy Pan wie jak nabyl Klice?
Wsrod nazwisk obcych zauwazylem Hoffmann. Moj prapradziadek Wenzel Wiaczeslaw Waclaw Hoffmann przybyl na Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej Polskiej pod zaborem Austrii z Berlina w Prusach Zachodnich.