Jedynym z rodu Cypla z linii zapolskiej, który po 1945 roku opuścił Białoruś był Mikołaj Cypla syn Stanisława i Ewy z Bylczyńskich - mój ojciec. Od niego nazwana przeze mnie umownie linią warszawską rodu Cypla… Linia ta powstała dopiero w latach 50-tych XX wieku, ale na szczeście trwa do dzisiaj i ma wiielkie szanse na przedłużenie...
Mój ojciec w granicach powojennej Polski znalazł się dopiero w 1946 roku. Zanim powstanie tzw. linia warszawska upłynie jeszcze sporo czasu. Przed Warszawą będzie jeszcze Sztum, Giżycko i Olsztyn. Tam właśnie na początku 1953 roku mój ojciec pozna pochodzącą z Warszawy 20-letnią Urszulę Tykwińską, która wówczas była nauczycielką języka polskiego w jednej z olsztyńskich szkół zawodowych. Była córką Mieczysława i Haliny z Piórkowskich. Mój dziadek Mieczysław przywiózł swoją żonę i 11-letnią córkę do Olsztyna, a sam powrócił do Warszawy wziąć udział w Powstaniu Warszawskim. Do Olsztyna powrócił dopiero pod koniec 1945 roku. Między moimi przyszłymi rodzicami bardzo szybko rodzi się żarliwe uczucie, które nieprzychylnym zrządzeniem losu może zostać gwałtownie przerwane. Moja przyszła matka musi powrócić do Warszawy. W roku akademickim 1953 ma rozpocząć studia na wydziale filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Wówczas moi rodzice podejmują decyzję o rychłym ślubie i wspólnych przenosinach do Warszawy.
Zaczynają się szybkie działania umożliwiające ślub i dalszą służbę. W sierpniu 1953 roku moja mama jest już w Warszawie i zamieszkuje w mieszkaniu swojej koleżanki z Olsztyna – Krystyny. W tym czasie mój ojciec prosi o umożliwienie dalszej służby wojskowej w Warszawie. Porządkuje także kwestie formalne uzyskując formalny odpis aktu urodzenia. Jak widać, jako data urodzenia widnieje 9 V 1928 roku, a więc w dalszym ciągu niewłaściwa. Zapewne ojcu wydało się rozsądnym zachować ten odmłodzony o dwa lata wiek. W akcie błędnie zapisano nazwisko rodowe matki mojego ojca – Bolczyńska, a powinno być Bylczyńska. Ten błąd pozostawał nienaprostowanym jeszcze przez długie lata. Metryka ta została przedstawiona w Urzędzie Stanu Cywilnego na warszawskiej Woli. Moja mama przedstawiła kościelny akt chrztu i urodzenia.
W lipcu 1954 roku rodzi się ich pierworodna córka – Halina Mariola. Pierwsza z rodu Cypla urodzona w Warszawie. Były pupilką mojej babci Tykwińskiej, po której odziedziczyła swoje imię. Przez długie lata swoją starszą siostrę nazywałem Dadusia, sam nie wiem dlaczego.
Wspólnie spędziliśmy tylko pierwsze dwa lata mojego życia – ja zamieszkałem ze swoimi dziadkami Tykwińskimi w podwarszawskiej Falenicy, a ona pozostała w Warszawie z rodzicami. Po ukończeniu podstawówki Halinka zaczęła naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. Żeromskiego w Warszawie. Bardzo szybko się okazało, że jej nauczycielem niemieckiego był jeden z mieszkańców Zapola na Grodzieńszczyźnie, w którym nasz ojciec spędził swoje lata młodzieńcze. Nauczyciel bardzo szybko skojarzył nazwisko, ponieważ dobrze znał naszego ojca – byli kolegami ze szkolnej ławy w Grodnie. Po liceum przyszła kolej na Studium Informatyczne – biorąc pod uwagę, że był to początek lat siedemdziesiątych XX wieku można uznać, że kierunek nauki wybrała mocno przyszłościowy. Mając 20-lat poznała starszego od siebie o jedenaście lat inżyniera elektronika mieszkającego z rodzicami w podwarszawskiej Radości – Krzysztofa Tadeusza Hunter, potomka angielskiej rodziny przybyłej w XIX wieku z Castle Garth w hrabstwie Newcastle do Iłży. Po dwóch latach narzeczeństwa w dniu 27 IV 1976 roku pobrali się.
Skromne wesele dla najbliższej rodziny odbyło się w rodzinnym domu na Nowolipkach w Warszawie. Ponoć na nim byłem, ale jakoś niewiele pamiętam - miałem wtedy ledwie dwanaście lat, więc zapewne spiłem jakieś resztki z kieliszków, co ponoć było naszą rodzinną tradycją...
W dniu 26 IX 1978 roku urodził się ich jedyny syn Tadeusz Krzysztof. Nadawanie imion w linii męskiej w rodzinie Hunter miała chyba jakiś swój opracowany system. Ojciec Tadzia nosił imiona Krzysztof Tadeusz, a jego ojciec Tadeusz Krzysztof. Niestety Tadzio zmarł tragicznie 26 IX 1988 roku – miał zaledwie dziesięć lat. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jaką tragedię przeżywają rodzice, gdy ich jedyne dziecko umiera… Widziałem na własne oczy ich rozpacz i wiem, że tego co oni nigdy nie chciałbym doświadczyć.
Moja siostra już w bardzo dorosłym życiu poczuła nagły pęd do nauki. Chociaż jej sytuacja materialna i życiowa była bardzo ustabilizowana stwierdziła, że jeszcze czegoś jej brakuje. Podjęła dosyć ciężkie studia magisterskie na jednej z lepszych warszawskich uczelni. Ukończyła ją z jedną z lepszych lokat pomimo, że była chyba najstarszą studentką na uczelni. To też jej nie starczyło – za ciosem, ukończyła jeszcze studia podyplomowe. W czasie swojej pracy zajmowała się tematyką ochrony danych osobowych w spółce będącej gigantem polskiej energetyki. To czym się zajmowała zawsze musiało być perfekcyjnie wykonane. W swoim zawodzie była profesjonalistką…
Jej wielką pasją jest przydomowy ogród, chociaż jeszcze nie tak dawno wyglądał jak zapomniany przez Boga i ludzi kawałek ugoru. Dzisiaj jest czego pozazdrościć…
Kontynuatorem rodu jest jednak wyłącznie potomek męski, czyli ja – Piotr Paweł Cypla urodzony w Warszawie dnia 11 IV 1964 roku.
Swoje dzieciństwo spędziłem u dziadków w podwarszawskiej Falenicy – tam mieszkałem od drugiego do dziesiątego roku życia. Wspaniałe czasy wypełnione zabawą w falenickich lasach i polanach, pierwsze przyjaźnie, Szkoła Podstawowa Nr 124, a nawet pierwsza dziecinna miłość… Dziadkowie bardzo o mnie dbali. Dziadek dbał o moją edukację, choć moim zdaniem trochę przedwczesną. Gdy miałem pięć lat potrafiłem już płynnie czytać, pisać, liczyć. Grałem nawet w szachy… Do podstawówki poszedłem jako sześciolatek – miałem iść do drugiej klasy, ale psycholog stwierdził, że jestem jeszcze słabo przystosowany społecznie – kazał mi na teście namalować kwiaty, a ja stwierdziłem, że to zbyt proste i namalowałem czołg…
W Falenicy do 1974 roku chodziłem do Szkoły Podstawowej Nr 124, czyli do końca czwartej klasy. Na lekcjach trochę się nudziłem – gdy inni uczyli się stawiać pierwsze literki, ja już miałem wyrobiony charakter pisma i umiejętność pisania piórem wiecznym. Zamiłowanie do pióra pozostało mi do dnia dzisiejszego. Miałem tam wielu kolegów i koleżanek, których imiona i nazwiska pamiętam do dzisiaj: Dorota Szymańska, Dorota Zając, Marcin Bąk, Mirek Papis, Piotrek Zawierucha, Szymek Milewski, Piotrek Opałka… Pomimo, że byłem najmłodszy z klasy zawsze wyglądałem na starszego. Bezsprzecznie przerastałem wszystkich wzrostem – na zdjęciu poniżej z Piotrkiem Opałka i jego siostrą, która była ledwie ode mnie o rok młodsza.
Pierwsze cztery lata nauki to same bardzo dobre oceny. W roku szkolnym 1975 naukę rozpocząłem już w jednej z warszawskich szkół – początkowo w SP Nr 234, a później SP Nr 221. Lenistwo pierwszych czterech lat zrobiło swoje – świadectwa już tak wzorowe nie były. Zapewne duże znaczenie miała też zmiana środowiska i zupełnie odmienna specyfika warszawskich nastolatków, do której ciężko było mi się przyzwyczaić. Uchodziłem za dziecko z tzw. inteligencji pracującej – takie pojęcie społeczne wówczas funkcjonowało. Wśród rówieśników pochodzących w większości z rodzin robotniczej warszawskiej Woli uchodziłem za lalusia, czyli rozpieszczonego maminsynka z dobrego domu, a wśród tych z tzw. lepszych domów byłem wsiochem, który przypadkiem znalazł się w Warszawie. Z tamtych czasów pamiętam kilku kolegów – Włodek Michalak, Grzegorz Łabanowski, Darek Ciborowski, Krzysiek Krzemiński, Krzysiek Kawecki, Piotrek Bocian, Darek Wrzosek i Irek Reszka – doskonały rysownik, a w późniejszych czasach wysoki rangą oficer Wojska Polskiego. Zamiast się uczyć wolałem walczyć o aprobatę jednych i drugich. Podstawówkę ukończyłem jednak bez większych przygód, choć o świadectwach z czerwonym paskiem mogłem raczej tylko pomarzyć. Stanąłem przed wyborem gdzie dalej się uczyć…
Moja matka w owym czasie pracowała w jednym z warszawskich Domów Dziecka. Często tam bywałem i dobrze znałem młodzież, której była wychowawcą. Trochę za namową mamy doszedłem do wniosku, że nauka przygotowująca mnie do zawodu wychowawcy lub nauczyciela byłaby zgodna z moimi upodobaniami. Tak właśnie w roku szkolnym 1978 rozpoczęła się moja przygoda z sześcioletnim Studium Nauczania Początkowego na ulicy Czerniakowskiej w Warszawie…
Jako czternastolatek pojawiłem się w szkole, w której było prawie tysiąc dziewcząt (w klasach przed i pomaturalnych) i początkowo ja jeden… W kolejnych latach w klasach pomaturalnych przybyło jeszcze pięciu przedstawicieli płci męskiej, w tym nawet Jarek Szlagowski, który naukę w studium rozpoczął po ukończeniu XI LO im. Mikołaja Reja – perkusista w zespole Oddział Zamknięty, a później Lady Punk. Zważywszy na różnicę wieku ciężko mówić, że się kolegowaliśmy, ale kilka wspólnych papierosów wypaliliśmy…
Szkoła dosyć ciężka – oprócz przedmiotów typowych dla zwykłego liceum ogólnokształcącego była jeszcze cała gama przedmiotów zawodowych: psychologia, pedagogika, historia wychowania, biomedyka, propedeutyka, a nawet chór i gra na instrumencie – w moim przypadku była to mandolina. Część przedmiotów prowadzona była w trybie akademickim i w oparciu o podręczniki z takiego właśnie zakresu. Zmorą była biologia z podręcznika Ville’go wykładana przez naszą wychowawczynię prof. Krystynę Kos. Przyswojenie zawartych tam treści znacząca przekraczało moją percepcję…
Ilość pięknych dziewcząt trochę zawróciła mi w głowie. Zamiast pilnie się uczyć przyszłego zawodu wolałem bywać z koleżankami ze starszych klas w pobliskiej kawiarni Arka i chadzać na imprezy. Z tamtych czasów utkwiła mi w pamięci starsza o co najmniej trzy lata Kaśka Krupowicz, w której był zakochany bez pamięci – niestety była to miłość zupełnie platoniczna. Były też miłości klasowe – Ela Kuć i oczywiście Iwona Fabisiewicz, która notorycznie pożerała moje śniadania…
W studium dotrwałem do końca trzeciej klasy. Wówczas miałem już siedemnaście lat i nauka absolutnie nie była mi w głowie. Moja dalsza nauka była skutkiem presji rodziców, a nie moich własnych chęci. Postanowiłem iść do pracy, a naukę kontynuować w ogólnokształcącym liceum zaocznym. Po ukończeniu tej szkoły miałem krótką przygodę w Studium Pedagogicznym w Rembertowie, gdzie spotkałem część moich dawnych koleżanek z Czerniakowskiej. Miałem już osiemnaście lat, dowód osobisty i własne pieniądze. Pracowałem dorywczo w introligatorni, a od 15 XII 1982 roku w Mennicy Państwowej na Pereca. Ta ostatnia praca dosyć ciekawa – wówczas po raz pierwszy i zapewne ostatni w życiu widziałem kilkadziesiąt kilogramów czystego złota… Przepracowałem tam kilka miesięcy – jako, że był to czas stanu wojennego otrzymałem nawet stosowne zaświadczenie o pełnieniu służby w jednostce zmilitaryzowanej, co było równoznaczne z pełnieniem służby wojskowej w okresie wojny…
W lipcu 1983 roku zdałem egzaminy do Szkoły Chorążych Politycznych w Łodzi. Niestety wówczas przypadało sześciu kandydatów na jedno miejsce. Z kilku możliwych szkół wojskowych do wyboru zdecydowałem się na Szkołę Chorążych Służby Zakwaterowania i Budownictwa w Giżycku, gdzie powołanie do służby jako kadet otrzymałem na dzień 26 IX 1983 roku.
W Giżycku przetrwałem jedynie okres unitarny – klimat i porządny wycisk zrobiły swoje. Idąc do szkoły ważyłem 116 kg, a po sześciu tygodniach unitarki już 86 kg. Staw kolanowy odmówił posłuszeństwa – ze sztywną nogą zostałem skierowany na Wojskową Komisję Lekarską, która orzekła, że nie jestem zdolny do zawodowej służby, ale zdolny do służby zasadniczej z ograniczeniami. Powodem mojej rezygnacji ze szkoły były nie tylko kwestie zdrowotne – w październiku 1983 roku zmarł mój ukochany dziadek Mieczysław Tykwiński. Nie mogłem po tym w żaden sposób dojść do siebie. W myślach dręczyło mnie nieustanie wspomnienie naszego rozstania w chwili, gdy wyjeżdżałem do Szkoły Chorążych. Rozstaliśmy się w gniewie – wówczas wypowiedziałam słowa, których żałować będę do ostatnich swoich dni. To już jednak osobna historia, którą postaram się również opowiedzieć…
W
listopadzie 1983 roku służyłem już, jako szeregowy w Centralnym Wojskowym Klubie Sportowym LEGIA w Warszawie. Był to miło spędzony czas, który w niczym nie przypominał trudów
żołnierskiej służby. Wszystko co dobre szybko się jednak kończy… Od maja 1984 roku służyłem już w ówczesnej Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie w kompanii ochrony. Tam doszedłem do stopnia starszego kaprala pełniąc służbę wartowniczą, jako
dowódca warty. Po jakimś czasie zostałem pisarzem kompanijnym. W dniu 19 IX 1985 roku zakończyłem odbywanie zasadniczej służby wojskowej. Ojciec namawiał mnie wówczas
do pozostania w Rembertowie w służbie zawodowej. W tym miejscu trzeba dodać, że ówczesnym komendantem akademii był gen. broni Józef Kamiński – były dowódca mojego ojca z 15 Dywizji Piechoty w Olsztynie. Wtedy nie zgodziłem się na
propozycję ojca – marzyła mi się służba w Biurze Ochrony Rządu, ot taka młodzieńcza fantazja. Pomimo, że zaliczyłem wszystkie testy sprawnościowe
i psychologiczne do BOR-u się nie
dostałem. Zaproponowano mi inne możliwości służby, ale nie chciałem ich przyjąć. Przez kolejne osiem miesięcy pozostawałem w rezerwie – przez ten czas pracowałem w Centrali Przemysłu
Ogrodniczego i Pszczelarskiego HORTEX, a później w Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego MARCO. To ostatnie miejsce pracy dosyć ciekawe – dyrektorem był pułkownik w randze podsekretarza
stanu MSW, a jedynym kontrahentem tego przedsiębiorstwa była stacjonująca wówczas w Polsce Północna Grupa Armii Radzieckiej…
W dniu 1 VIII 1986 roku posłuchałem jednak ojca i przy jego wydatnej pomocy rozpocząłem zawodową służbę wojskową w jednostce zajmującej się ochroną instytucji centralnych Ministerstwa Obrony Narodowej. Wówczas jednostka ta nosiła nazwę Pułk Ochrony i Regulacji Ruchu Wojskowej Służby Wewnętrznej. Przesłużyłem tam kolejne 22-lata swojego życia, pełniąc służbę na różnego rodzaju stanowiskach. Zakończyłem w dniu 10 II 2008 roku na stanowisku podoficera specjalisty Pionu Ochrony Informacji Niejawnych ze stopniem chorążego w korpusie łączności i informatyki. Przez kolejne trzy lata cieszyłem się życiem młodego emeryta wojskowego. W 2010 roku powróciłem jednak do macierzystej jednostki, gdzie pracuję do chwili obecnej. W dalszym ciągu zajmuję się bezpieczeństwem i ochroną obiektów wojskowych…
Przez lata służby – nie licząc awansów na kolejne stopnie wojskowe, trafiło się kilka resortowych medali i odznaczeń. Sentyment mam jednak do pamiątkowej odznaki pułkowej – w pamiątkowej pułkowej księdze została zapisana pod numerem trzynastym, a otrzymałem ją jako jeden z pierwszych...
W ciągu służby dosyć intensywnie wykazywałem się także na niwie działalności racjonalizatorskiej w resorcie obrony narodowej – dorobiłem się nawet kilku zatwierdzonych wniosków wdrożonych do funkcjonowania.
Wojsko nie żałowało pieniędzy na moje szkolenie, a szczególnie na to związane z wykonywanymi obowiązkami służbowymi. Odbyłem dziesiątki różnego rodzaju kursów i szkoleń związanych z ochroną techniczną obiektów i funkcjonowaniem systemów bezpieczeństwa. Między innymi uzyskałem certyfikaty Inspektora Bezpieczeństwa Teleinformatycznego, Administratora Sieci i Systemów Teleinformatycznych, pracownika zabezpieczenia technicznego, Inwestora Systemów Zabezpieczeń Technicznych, Audytora Systemu Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji i niezliczoną ilość certyfikatów technicznych Polskiej Izby Systemów Alarmowych, a także Microsoft. W 2006 roku uzyskałem nawet certyfikat Inżyniera Bezpieczeństwa…
Bezpieczeństwem obiektów zajmowałem się nie tylko z racji służby w resorcie obrony narodowej. Przez długie lata tematyka ta stanowiła również moje zainteresowania prywatne. Jako Przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa Polskiego Związku Instruktorów i Trenerów Formacji Ochronnych IP SYSTEM uczestniczyłem w dosyć ciekawych przedsięwzięciach związanych z polskim parlamentem i Strażą Marszałkowską. Z tego okresu pozostała mi karta wstępu do budynków sejmowych.
Brałem też udział w audytach bezpieczeństwa w obiektach infrastruktury krytycznej państwa – między innymi w Przedsiębiorstwie Wodociągów i Kanalizacji oraz Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej. Oprócz audytów opracowywałem także analizy bezpieczeństwa, plany ochrony, procedury bezpieczeństwa, instrukcje, itp. dokumenty związane z ochroną obiektów. Był to bardzo ciekawy okres w moim życiu, ale pochłaniający większość mojego czasu… W 2006 roku pojawiło się moje nowe zainteresowanie, a właściwie nawet dwa – numizmatyka i genealogia. Pierwsze z tych zainteresowań przytaczając słowa starego przysłowia puściło mnie z torbami i wyszedłem na nim jak Zabłocki na mydle. Ale to już zupełnie osobna historia z serii opowieści rodzinne…
Powróćmy jednak do czasów, w których żołnierzem jeszcze nie byłem i wydarzeń dużo ważniejszych niż praca zawodowa i zainteresowania…
W dniu ogłoszenia stanu wojennego u swojej podwórkowej koleżanki poznałem swoją przyszłą żonę – pochodzącą z warszawskiej Ochoty, starszą o siedemnaście dni niewiastę o trzech imionach – Katarzyna Joanna Wiktoria. Urzekły mnie jej wielkie czarne oczy, poczucie humoru i papierosy z PEWEX-u, które wówczas paliła… Pobraliśmy się cztery lata później – 14 II 1985 roku. Wówczas nikt jeszcze w naszym kraju nie obchodził Dnia Zakochanych, ale data ta stanowiła zapewne dobrą wróżbę na kolejne lata. W dniu 4 VII 1985 roku narodził się nasz jedyny potomek – Tymoteusz Mieczysław. O nim i o nas, jak również o moim ojcu opowiem na kolejnych stronach mojej rodowej opowieści…
Iwona Fabisiewicz
Witaj Piotrze. Codowne wspomnienia i ciekawe życie. Przepraszam i dziękuję za wszystkie notorycznie pożarte kanapki i za Twoje piękne czyste uczucia. Pozdrawiam i buziaki. Iwona