Herby szlacheckie - po co one komu?
Daleko za oceanem w pracowni malarskiej pewnej przemiłej amerykanki pochodzenia polskiego powstają wizerunki herbów, które być może w niedalekiej przyszłości stanowić będą ozdobę „Herbarza szlachty grodzieńskiej”. W tym właśnie miejscu rodzi się myśl nieuczesana – a właściwie po co nam to wszystko, po co wkładać tyle pracy, czasu i energii w coś, co już dawno przeminęło i dzisiaj nie ma już większego znaczenia. Herby, którymi legitymowali się nasi przodkowie z Grodzieńszczyzny już dawno temu zostały zdelegalizowane przez carskiego zaborcę, a w późniejszych latach zdruzgotane sierpem i młotem typów z pod znaku czerwonej gwiazdy. Współcześnie żyjący na Białorusi potomkowie rodów takich, jak: Bylczyński herbu Dęboróg, Cydzik herbu Prawdzic, Jabłoński herbu Jasieńczyk, Orechwo herbu Rogala, Płońscy herbu Prus, Konstantynowicz, Lisowscy i Sipowicze – wszyscy herbu Lis, Jurowscy herbu Przyjaciel, Ejsmontowie herbu Korab, Jodkowscy herbu Nałęcz, Siezieniewscy herbu Leliwa, Tołoczko herbu Pobóg i wielu innych, których można wymieniać godzinami, nie chcą nawet słyszeć, że ich korzenie wywodzą się z polskiej szlachty. Przez lata indoktrynacji wbijano im w głowę, że wspominanie nawet o tym, to wstyd i hańba i rzecz niegodna obywatela socjalistycznego państwa… Ci, którym udało się do XX wieku utrzymać w naszej wierze i tradycji, za czasów Lenina, Stalina i kolejnych komunistycznych przywódców ulegając niewyobrażalnej presji poddawali się nurtowi czasów. Nie można nawet mieć do nich o to żalu, ponieważ siła presji, jakiej doświadczali wyrażana była nie tylko słowem, ale także batem i katorżniczą przymusową pracą w gułagach licznie rozsianych na najodleglejszych obszarach radzieckiego państwa. W latach powojennych wszyscy oni w znoju i trudzie próbowali gospodarzyć na swoich niewielkich poletkach pozostałych z czasów szlacheckiej prosperity wierząc, że to co robią jest słuszne. Radzieckie państwo uważało jednak inaczej – nazywali ich kułakami i wrogami ludu… Zabierali im wszystko, odzierali z resztek dumy i wiary w Boga… Umacniali natomiast poczucie, że są gorsi i nie warci uwagi na tym ziemskim padole.
W takich właśnie czasach żyli potomkowie wyżej wymienionych polskich rodów szlacheckich. Zdziesiątkowani przez wojny i rewolucje, wieloletnie zesłania i politykę sowieckich władz. Dotyczyło to również moich przodków, którzy o szlachectwie zapomnieć musieli już na sto lat przed wybuchem II wojny światowej. Kiedyś byli szlachtą herbu Kościesza – już w XVI wieku mieli majątki ziemskie, sprawowali urzędy. W aktach sądowych i metrykalnych tytułowano ich generosus dominus, nobiles, aż wreszcie w 1835 roku zepchnięto ich to statusu odnodworców, czyli czegoś pośredniego między chłopem, a szlachcicem. W takim stanie pozostawali jeszcze przez kolejne kilkadziesiąt lat próbując dowieść swoje szlachectwo przed ówczesnymi urzędami. Pod koniec XIX wieku uznawani już byli za zwykłych chłopów – krestian… Stracili wszelkie prerogatywy szlacheckie, płacili podatki typowe dla stanu niższego, odbywali długoletnią służbę wojskową. Mój dziad przez 15 lat – aż do rewolucji, służył w carskiej armii. Pomimo, że stracił praktycznie wszystko, w powojennym socjalistycznym radzieckim państwie uznany zostaje za kułaka – wroga ludu pracującego. Czy czuł się wtedy spadkobiercą szlacheckiej tradycji, czy herb jego przodków miał wówczas dla niego jakiekolwiek znaczenie? Z jego polskości pozostała jedynie wiara – do swoich ostatnich dni był katolikiem i w takiej wierze wychował również swoje dzieci. Żyjący w XXI wieku jego prawnukowie nie znają już nawet języka swoich przodków. Idą własną drogą bacząc bardziej na to gdzie dojść, a nie skąd się przyszło… Dla nich herb Kościesza i wywodzenie przodków do czasów XVI-wiecznej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, nie ma już chyba nawet najmniejszego znaczenia – nie widzą takiej potrzeby, ani nie odczuwają chęci wykazywania swojego pochodzenia.
Po co więc i dla kogo mam odtwarzać historię swojego rodu – chyba tylko dla siebie samego i mojego jedynego syna. Niech on i jego jeszcze nienarodzeni potomkowie wiedzą skąd wywodzi się ich ród, a herb Kościesza niech nie będzie jedynie nic nie znaczącym terminem słownikowym…
Ryba, czy wędka?
Pewien mój znajomy zamieścił na FB "słowo na niedzielę" - Daj człowiekowi rybę, a będzie najedzony przez jeden dzień ,Daj człowiekowi wędkę, a będzie najedzony przez lata ,Daj człowiekowi religię, a umrze z głodu, modląc się o ryby. Odpowiedziałem natchniony tą przypowieścią: święte słowa... Niestety większość naszego społeczeństwa ŻĄDA ryby i nie jest to słowo przesadzone... Doświadczam tego na co dzień, chociażby na swoim "genealogicznym podwórku", gdzie wielu ode mnie żąda, ponieważ ja wiem. Wędki nie chcą i ewentualnie modlitwami się zanoszą, ale raczej w stylu "niech tego chama co mi ryby nie dał piekło pochłonie"... No cóż, życie... Są oczywiście chlubne wyjątki i takie również spotkałem na swojej drodze - wędka została przyjęta z wdzięcznością, a pierwotny brak ryby uszanowany i doceniony.
Może w tym miejscu warto zacytować słowa Ignacego Loyoli: "Módl się jakby wszystko zależało od Boga, a działaj jakby wszystko zależało tylko od Ciebie."
Homosowieticus...
W 2012 roku Centrum Badania Opinii Społecznej (COBOS) przeprowadziło badanie o bardzo intrygującym tytule – „Kresowe korzenie Polaków”. Przytaczając wyniki w telegraficznym skrócie należy zaznaczyć, że współcześnie w Polsce co siódmy Polak deklaruje, że sam urodził się na tych terenach lub ma rodzica, dziadka czy też pradziadka urodzonego na dawnych Kresach. Przeliczając powyższe na liczby należy stwierdzić, że w Polsce żyje od 4,3 mln do 4,6 mln osób pochodzących z dawnych Kresów. Największe występowanie „kresowych korzeni” odnajdujemy w północnej i zachodniej części kraju, co notabene pokrywa się z kierunkiem przesiedleń Polaków ze Wschodu… Obserwując jednak różnego rodzaju portale internetowe i czytając prasę odnajduję nieco mało zrozumiały dla mnie termin – Homosowieticus… Zapewne drogi mój czytelniku zastanawiasz się w tej chwili, co ma piernik do wiatraka? Otóż ma bardzo dużo…
Czyżby ten termin oznaczający w zasadzie „człowieka sowieckiego (radzieckiego)”
miał dotyczyć tej ponad czteromilionowej wyżej opisanej grupy naszego społeczeństwa? Kiedyś od osoby, której korzenie również wydają się kresowe usłyszałem, że „wszyscy którzy przybyli do Polski w okresie powojennym z ZSRR to
typowi Homosowieticus, którzy ledwo mówili i pisali po polsku i którzy dostali polskie dokumenty i obywatelstwo, ale dalej byli sowietami”. Powyższa wypowiedz zaskoczyła mnie do tego stopnia, że – co nie jest do
mnie podobne – wprost zaniemówiłem… Zacząłem to co usłyszałem przekładać na historię swojego ojca, który w 1946 roku z falą repatriacji, jako jedyny ze swojej licznej rodziny przekroczył granice ówczesnej Polski. Z nim zapewne
tysiące jego pobratymców z terenu Białoruskiej SRR, a więc przedwojennych polskich terenów. Być może większość naszego społeczeństwa stwierdzi, że przybył z ZSRR – trudno się z tym nie zgodzić, ponieważ tak nawet miał wpisane w dowodzie
osobistym… Grodno ZSRR. Niedługo po repatriacji zaczął pracować w różnych urzędach państwowych, a więc można założyć, że sowieckie władze ówczesnej Polski brały go za „swojego”. Niedługo później został żołnierzem, w
jak to się potocznie (choć niesłusznie) mówi Ludowym Wojsku Polskim. Żeby było jeszcze ciekawiej w niedługim czasie znalazł się w bezpośrednim otoczeniu Józefa Kamińskiego – późniejszego generała broni, a więc komunistycznego generała,
który karierę rozpoczął w Armii Czerwonej. Później znalazł się w otoczeniu marszałka Rokossowskiego i Spychalskiego. Jakby nie patrzeć określenie „Homosowieticus” idealnie pasuje do mojego ojca… Na jednej ze
stron opisującej przedmiotowe hasło czytam: „Tuż po drugiej wojnie światowej słynne było powiedzenie w LWP: nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”…
I znowu strzał jakby trafny – ojciec zaczynał służbę
od szeregowca i nie posiadał wtedy zbyt wysokiego wykształcenia. Przed wojną skończył coś w rodzaju szkoły zawodowej samochodowej – chyba jednej z niewielu szkół w Grodnie, gdzie po 1939 roku Polak mógł się uczyć. Po jakimś czasie służby
przechodząc kolejne stopnie wojskowe został oficerem… wcześniej jednak skończył technikum, zdał maturę
i skończył Szkołę Oficerską – fakt wszystko zaocznie. Czytając dalej
charakterystykę Homosowieticusa przeczytałem: „Najwięksi durnie i zdrajcy wstępowali do PPR, a potem do PZPR. W miarę rozwoju PRL rozwijano dialektykę i do PZPR oprócz kretynów wstępowali również, stosunkowo inteligentni karierowicze.”
Ten sam autor napisał: „Homosowieticus, to istota z natury głupawa i mało wydajna, ale potrafiąca wiernie wykonywać polecenia przełożonych. W Polsce homosowieticus od początku miał ciężkie życie, bo Polacy to w większości naród inteligentny,
pomysłowy i zaradny. Rosjanie wymordowali w Katyniu polskich oficerów po to aby na ich miejsce mianować swoich ludzi.”
No cóż.. mój
dziadek macierzysty należał do PPR (wstąpił przed wojną), a matka do PZPR. Ojciec prawdopodobnie też – chociaż o dziwo w dokumentach, które o nim uzyskałem z CAW, takiego zapisu nie ma. Skoro nie był partyjny, a jednocześnie był tak blisko ówczesnej
wojskowej góry (Rokosowski, Spychalski, Kamiński), to staje się jeszcze bardziej "podejrzany" - musieli mu przecież bardzo ufać, skoro pozwolili na to, żeby kolejno przy nich służył. Jako żołnierz „wiernie wykonywał polecenia przełożonych”,
czyli według tej teorii był istotą „z natury głupawą i mało wydajną”.
Ja, jako potomek „homosowieticusa” i żeby było ciekawiej również żołnierz zaczynający
służbę w latach 80-tych, chyba również mogę być poczytywany za „zdrajcę narodu” i członka V kolumny służącego sowieckiemu panu. W kolejnym artykule czytam: „homosowieticus pociągnął za sobą wiele pijaczków, drobnych i większych
kombinatorów, oraz wszystkich nierobów, bo w socjalizmie panowała zasada:…czy się robi czy się leży dwa tysiące się należy… Homosowieticus miał również swoje coroczne parady w dniu 1 maja.” Nic tylko się cieszyć
z takiego porównania… Oczywiście w naszym kraju żyła i żyje do dzisiaj cała masa ludzi, do których te wszystkie opisy jakby pasują. Jednak moim zdaniem kresowe korzenie nie miały nic wspólnego z taką postawą, tylko z charakterem
danego człowieka.
Kto więc jest Polakiem? Skoro „prawdziwych” Polaków wymordowano między 1939, a 1945 rokiem, a po 1945 roku w granice Polski przybyło dziesiątki tysięcy jawnych lub utajnionych Homosowieticus-ów? Czy nasze społeczeństwo naprawdę trzeba dzielić na lepszych i gorszych? Czy Ci, którzy przybyli z Kresów, jak również ich potomkowie mają czuć się tym gorszym Polakiem, a właściwie nie Polakiem, tylko utajnionym sowieckim sługusem, zdrajcą narodu? Moim zdaniem propagowanie tego rodzaju idei nic dobrego nie przyniesie…Napisałem, to ja – jeden z wymienionych na wstępie ponad 4 mln Polaków…
1 listopad 2018 roku...
Dzisiejszy, jakże niezwykły dla wielu dzień już się kończy… Tego dnia wszyscy zapalają znicze na grobach swoich bliskich i odmawiają pacierz za ich wieczne odpoczywanie… Niestety nie odwiedziłem grobów, choć tych, których pamięć powinienem uczcić symbolicznym zniczem było wielu. Nie odwiedziłem tego dnia Mikołaja i Urszuli – moich rodziców, pochowanych we wspólnej małżeńskiej mogile, nie byłem też u swojego ukochanego dziadka Mieczysława i babci Haliny. Zaniedbałem również moją teściową Basię jej męża Zdzisława oraz jej przodków – Władysława i Helenę. Nie odwiedziłem też zmarłych braci mojej żony – Mariusza, Andrzeja i Roberta. To mogłem zrobić, bo blisko – wszyscy pochowani na dwóch stołecznych cmentarzach. Nie dotknąłem tego dnia ich mogił, bo tak nieraz bywa – zdrowie nie zawsze pozwala… Tego dnia chcę jednak wspomnieć o tych, których nie poznałem za ich życia, a grobów nigdy nie odwiedziłem – o moich dziadkach ojczystych Stanisławie i Ewie z domu Bylczyńskiej ich potomkach, a rodzeństwie mojego ojca – Stanisławie po mężu Cydzik, moim imienniku Piotrze zmarłym tragicznie w 1938 roku, Amelii po mężu Obuchowicz, Helenie bliźniacze Reginy po mężu Subocz, Franciszce po mężu Tołoczko. Pragnę też wspomnieć o rodzonym bracie mojego ojca – Henryku zmarłym dziesięć lat temu. Tylko jego z całego rodzeństwa mojego ojca udało mi się poznać. Od lat wszyscy spoczywają na katolickich cmentarzach Grodzieńszczyzny – w Grodnie, Żydomli, Kozłowiczach i Kaszubińcach. Być może kiedyś tam pojadę raz jeszcze i westchnę nad ich mogiłami. Ja, ich wnuk i bratanek nieznany…
-
Stanisław i Ewa - moi dziadkowie ojczyści
1919 rok - to prawdopodobnie ich zdjęcie ślubne, jedyne jakie się zachowało
-
Stanisław i Ewa - moi dziadkowie ojczyści
Przed domem rodzinnym w okolicy Zapole niedaleko Grodna
-
Stanisław i Ewa - moi dziadkowie ojczyści
Ostatnie zdjęcie moich dziadków - w niecały rok po jego wykonaniu Stanisław Cypla zmarł
Genealogia, a wzruszenia...
Dawno nie opisywałem swoich genealogicznych przygód, ale dzisiejszy dzień dostarczył mi kilku powodów ku temu… Powodów, które wszystkie jak jeden mąż wzbudziły we mnie uczucie dawno u mnie nie występujące – wzruszenie…
Przez lata genealogicznej przygody nauczyłem się do wszystkiego co widzę i słyszę podchodzić raczej chłodno i z dystansem. Owszem emocje były – radość gdy coś udało odkryć lub smutek, gdy czegoś nie odnalazłem. Pojawiało się jeszcze zdenerwowanie – to wtedy, gdy nie mogłem odczytać jakiegoś aktu; frustracja – gdy po miesiącach pracy stwierdzałem, że zabrnąłem w jakąś ślepą uliczkę. Ale wzruszenie??? A jednak… Zapraszam do lektury – artykuł nie jest zbyt obszerny, ale może wzbudzi w kilku osobach refleksję...
Pierwszy powód, mojego dzisiejszego przebudzenia to wiersz, który odnalazłem pisząc monografię pewnego rodu grodzieńskiego. Napisał go człowiek, który żył między dwoma światami – tym grodzieńskim, gdzie jego Ojczyzna i tym niby też polskim, ale jakże innym. Nie jestem specjalnie wrażliwy na poezję, ale akurat ten wiersz spowodował coś czego nigdy nie poczułem, bo i właściwie dlaczego miałbym poczuć – tęsknotę za Ojczyzną moich przodków…
A kiedy umrę, zanim mnie poniosą,
Skropcie me oczy poranną rosą.
Może ta rosa z nadniemeńskich pól,
Co mi wszczepiła i radość i ból,
Przywiana wichrem, co Na Wschodzie wieje…
Może przywróci nadzieję?
Nim zawieziecie zwłoki nad mogiłę,
Spylcie me oczy kwiatowym pyłem.
Może te kwiaty z nadświsłockich łąk,
Co mnie uczyły pokory wśród mąk,
Która
przywróci mi rodzinne strony,
Kiedy już będę zbawiony.
A gdy już ruszy kondukt żałobny,
Nieście Krzyż Pański w
smutek zasobny,
Może to będzie mój rodzinny znak,
Co mnie prowadził przez życiowy szlak.
On tylko sprawi, że z Grodna tułacze
Znowu swe strony zobaczą.
I wtedy wrócą nad Niemen szeroki,
Przemówią głosem nowej epoki,
Rozpoczną nowy kulturalny siew,
Na zew Praojców, na Niebiański Zew.
Czynem podźwigną upadek ducha,
A lud ich głosu usłucha.
ks. Ludwik Sawoniewski (1891-1966)
Drugi powód dla którego postanowiłem coś napisać – i chyba najważniejszy, to spotkanie z człowiekiem – jak się okazało z moim sąsiadem z dzieciństwa, którego dążenie do wyjaśniania niewyjaśnionego, rozwiązywania nierozwiązywalnego i wyciągania z mgły niebytu materialnego wszystkiego, co już wieki temu zostało zapomniane, wręcz mnie poraziło… Przez kilka godzin naszego spotkania trzymałem historię jego rodu spisaną w kilku naprawdę grubych księgach. Przeglądając kartka, po kartce odnosiłem wrażenie, że przeniosłem się w świat jego przodków. Od współczesności jego rodziców, do czasu jego dziadków, pradziadków i kolejnych prapra. Od znanych nam czasów, poprze dwie kolejne wojny, łagry i komunistyczne więzienia, do czasów szlacheckich swawoli na wołkowyskiej i podolskiej ziemi… Patrzyłem na setki dokumentów i zdjęć, grypsów z łagrów, listów skropionych łzami, pisanych drżącą ręką do ukochanych osób, których się nie widziało od lat. Zobaczyłem na własne oczy życie dziesiątek osób będących przodkami, krewnymi i powinowatymi mojego rozmówcy… Zazdrościłem i nie zamierzam tego ukrywać. Historię swoich przodków budowałem z okruchów, które po nich pozostały, z niewielkiego albumu ze zdjęciami, z kilku dokumentów i z opowieści, które kiedyś zasłyszałem. Poczułem się jak mały chłopiec, który swojemu koledze zazdrości nowej zabawki… Nigdy nie widziałem tak doskonałego opracowania. Wszystkie zebrane dokumenty, zdjęcia i strzępy życia spisane w listach, na karteczkach i karteluszkach tworzyły jednoznaczny przekaz przodków – żyjemy dalej, nie odeszliśmy w niepamięć, tacy byliśmy i stąd się wywodzimy… Mój rozmówca nie uważał się za genealoga – co najwyżej za archiwistę historii rodziny. Przez lata swojej pracy zrobił to, na co ja się nie odważyłem – odwiedził całą znaną sobie rodzinę i zebrał wszystkie możliwe świadectwa o tych co odeszli. W archiwach polskich, białoruskich i rosyjskich odnalazł to, co w genealogii najważniejsze – dokumenty świadczące o przodkach. W stworzonych przez niego księgach rodzinnych znalazły się więc dokumenty z teczek wywodowych Deputacji Szlacheckiej, patenty szlacheckie, akty metrykalne spisywane przed wiekami i cała masa mniej lub bardziej ważnych dokumentów. Spisujmy historię naszych przodków, tak jak to uczynił mój rozmówca… obrazujmy ją i zbierajmy wszystko co możliwe. Dzisiaj uświadomiłem sobie, że każda nawet najdrobniejsza karteluszka spisana ręką naszych przodków jest ewidentnie ważnym dokumentem historycznym, o ile nawet nie istotnym dla nas, to być może bardzo istotnym dla tych, co po nas nastaną…
Trzeci powód – ale wcale nie oznacza, że mało istotny, to właśnie dnia dzisiejszego przekroczyłem magiczny próg 50 000 wejść na swoją stronę internetową. Tworząc stronę kilkanaście miesięcy temu nie brałem pod uwagę nawet, że ktokolwiek zainteresuje się zawartymi tu treściami. Poniekąd jest to jakiś powód do dumy, tym większy, że część moich czytelników kontaktuje się ze mną, dzieli się swoimi problemami genealogicznymi lub szuka jakieś rady. Zapewne bardzo buduje to moje ego i leje miód na wysuszone serce.
Warszawa, 28 X 2016 rok
Nowe komentarze
Witam, u mnie podobnie, tj babcia Marianna Chodkiewicz ( ur 1905 r.), była jedyną córka Onufrego Chodkiewicza - mieszkała w Trokach na Litwie :) I niewiele wiecej wiem.. niestety
Dzień dobry, moja mama posiadała nazwisko panieńskie Chodkiewicz. Moja rodzina po wojnie została ewakuowana do Polski z Białorusi. Posiadam kilka starych dokumentów, których nie do końca rozumiem.
Witam Pana, w 2015r. opublikowal Pan tekst nt. Ludwika Jozefa Adama Korwim Krasinskiego z Krasnego. Jego dziadkiem? byl wlasciciel Klic i Modly hr. Jozef Krasinski. Czy Pan wie jak nabyl Klice?
Wsrod nazwisk obcych zauwazylem Hoffmann. Moj prapradziadek Wenzel Wiaczeslaw Waclaw Hoffmann przybyl na Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej Polskiej pod zaborem Austrii z Berlina w Prusach Zachodnich.